THOMSEN (żywo). Do stu piorunów, otóż i on!
BURMISTRZ. Kto? Mój brat?
HAUSTAD. Gdzie, gdzie?
THOMSEN. Wszedł przez drukarnię.
BURMISTRZ. Rzecz fatalna. Nie chciałbym się tu z nim spotkać, a pragnąłbym jeszcze rozmaite rzeczy omówić...
HAUSTAD (pokazując drzwi na prawo). Proszę, może pan tam wejdzie, dopóki...
BURMISTRZ. Ależ!
HAUSTAD. Jest tam tylko Billing.
THOMSEN. Prędko, prędko, panie burmistrzu. Idzie.
BURMISTRZ. Cóż robić, starajcie się go pozbyć jak najprędzéj (wychodzi na prawo drzwiami, które mu Thomsen otwiera i zamyka za nim).
HAUSTAD. Znajdź sobie jakie zajęcie, panie Thomsen (siada i pisze).
THOMSEN (bardzo pilnie przeszukuje kupę gazet, leżących na krześle z prawéj strony).
STOCKMANN (wchodząc z drukarni). Otóż jestem znowu (kładzie kapelusz i laskę).
HAUSTAD (pisząc). Już z powrotem, panie doktorze? Pośpieszcie się tam, panie Thomsen. Dziś mamy mało czasu.
STOCKMANN (do Thomsena). Niéma jeszcze korekty, jak słyszałem?
THOMSEN (ciągle szukając). Jakże to byłoby możliwém, panie doktorze?
STOCKMANN. Pojmiecie panowie łatwo moję niecierpliwość. Nie będę spokojny, dopóki się to nie wydrukuje.
HAUSTAD. Hm! To potrwa jeszcze z dobrą godzinę. Czy nie tak, Thomsenie?
THOMSEN. Lękam się tego.
STOCKMANN. Dobrze, dobrze, moi drodzy; przyjdę późniéj, przyjdę nawet chętnie dwa razy, gdy tego będzie potrzeba. Rzecz tak ważna, dobro całego miasta — nie można tego zasypiać (chce odejść, zatrzymuje się i powraca). Ach! jeszcze jedno.
HAUSTAD. Wybacz pan, ale czy nie możnaby innym razem?...
STOCKMANN. Tylko dwa słowa. Otóż gdy jutro przeczytają moje