sprawozdanie i dowiedzą się, że ja w ciszy pracowałem przez całą zimę dla dobra miasta...
HAUSTAD. Ależ, panie doktorze...
STOCKMANN. Wiem, co chcesz powiedziéć; uważasz, że to był mój psi obowiązek, prosty, obywatelski obowiązek. Tak, naturalnie, wiem o tém równie dobrze, jak pan. Ale moi współobywatele... widzi pan, ci dobrzy ludzie, mają o mnie tak wielkie wyobrażenie.
THOMSEN. Tak jest; współobywatele mieli do dziś dnia wielkie wyobrażenie o panu.
STOCKMANN. I właśnie dlatego lękam się, żeby... krótko mówiąc, gdyby do panów doszło, że klasy uboższe uważają to za przypomnienie, by w przyszłości zajęły się same interesami miasta...
HAUSTAD (podnosząc się). Panie redaktorze, nie mogę przemilczéć, że...
STOCKMANN. Aha!... Domyślałem się, że są jakieś przygotowania. Ale ja nie chcę o tém słyszéć.
HAUSTAD. O czém?
STOCKMANN. No, o czémkolwiek takiém: czy to ma być fakelcug, uczta, składka na honorowy upominek, lub coś podobnego. Proszę pana, musisz mi przyrzec, że temu przeszkodzisz, i ty także, panie Thomsen. Słyszysz pan?
HAUSTAD. Panie doktorze, możemy panu zarówno teraz, jak i potém, powiedziéć czystą prawdę...
JOANNA (spostrzegając doktora). A właśnie!
HAUSTAD (idąc naprzeciw niéj). Ach! pani doktorowa!
STOCKMANN. Do licha! Joanno, czegóż chcesz tutaj?
JOANNA. Możesz się łatwo domyślić.
HAUSTAD. Racz pani usiąść.
JOANNA. Dziękuję; niech się pan nie trudzi. Proszę mi nie brać za złe, że tu przyszłam po męża; jestem matką trojga dzieci.
STOCKMANN. Czy sądzisz, że o tém nie wiemy?
JOANNA. Zdaje się, doprawdy, że dziś nie myślisz wcale o żonie i dzieciach; inaczéj nie obstawałbyś przy tém, ażeby nas pogrążyć w nieszczęście.
STOCKMANN. Czyś zmysły straciła, Joanno? Człowiek, mający żonę i dzieci, ma także prawo mówić prawdę, zajmować się czynnie