JOANNA. Ach, jak to ładnie z pańskiéj strony, panie kapitanie.
PETRA. Serdeczne dzięki (ściska go za rękę).
STOCKMANN (wstrząsając jego ręką). Dziękuję, dziękuję. Niéma więc już kłopotu i dziś jeszcze biorę się do roboty. Och! Joanno, tu jest tyle do zrobienia. Jak to dobrze, iż będę mógł teraz rozporządzać całym moim czasem, bo patrz, mam tu dymisyę z posady lekarza kąpielowego.
JOANNA (wzdychając). Ach! to było do przewidzenia.
STOCKMANN. Chcą mi jeszcze odebrać praktykę. Mogą to uczynić! ale w każdym razie będę miał ubogich — tych, którzy nie płacą; o mój Boże, ci potrzebują mnie najwięcéj. Teraz wszyscy oni usłyszą o mnie, dzień i noc będę im prawił kazania.
JOANNA. Zdaje mi się, Ottonie, żeś sam już widział, na co się kazania zdadzą.
STOCKMANN. Zabawną jesteś Joanno. Myślisz, że się dam pobić przez opinię publiczną, zwartą większość i tym podobne dyabelstwa? O nie. Przytém to, czego chcę, jest tak jasne i zrozumiałe. Chcę nierozwikłanym głowom wytłómaczyć, że liberały są najgorszemi wrogami każdego swobodnego człowieka — że programy stronnicze zabijają wszystkie młode, żywotne prawdy — że te wieczne względy i względziki wydają przewrotną moralność i sprawiedliwość, które w końcu z życia czynią prawdziwe piekło. Jak sądzisz, kapitanie, czy tego nie można uczynić zrozumiałém dla ludu?
HOLSTER. Być może. Ja się na tém nie znam.
STOCKMANN. Bo widzisz pan, przedewszystkiém należy obalić naczelników stronnictw. Taki naczelnik podobnym jest do wilka, do zgłodniałego wilka — ażeby istniéć, potrzebuje on rocznie pewnéj liczby drobnych bydląt. Patrz na Haustada i Thomsena, ileż oni rujnują drobnych bydląt. Albo ich pożrą, albo wykierują na to, że staną się jedynie właścicielami domów i prenumeratorami „Posła ludu”, (siada na brzegu stołu). Chodźże tutaj, Joanno, patrz, jak dziś ślicznie słońce świeci, jak rozkoszne świeże, wiosenne powietrze tu napływa.
JOANNA. Ach! Ottonie, gdybyśmy żyć mogli promieniami słońca i wiosenném powietrzem.
STOCKMANN. No, będziem się oszczędzać i ścieśniać — i jakoś to pójdzie. To moja najmniejsza troska, gryzie mnie to tylko, że nie znam swobodnego, wykształconego, zdolnego człowieka, któryby daléj moję walkę przeciw kłamstwu prowadził.
PETRA. Ojcze, masz jeszcze tyle czasu przed sobą... A zresztą przecież są chłopcy. (Fryderyk i Walter wchodzą z dalszych pokojów).
JOANNA. Czy to dziś rekreacya?
FRYDERYK. Nie, ale koledzy zbili nas w czasie pauzy.
WALTER. Nieprawda! to myśmy ich zbili.
Strona:Henryk Ibsen - Wybór dramatów.djvu/302
Ta strona została skorygowana.