ROSMER (przechadzając się po pokoju). Tu potrzeba ratunku. Wszystko, co w ludziach jest zacnego, wyplenioném zostanie, jeśli to dłużéj potrwa. Tak być nie może. Och, jakże byłbym szczęśliwy, jak niewypowiedzianie szczęśliwy, gdybym mógł przynieść trochę światła do tych ciemnic okropnych.
REBEKA (podnosząc się). Nieprawdaż? Tu jest cel wielki, wspaniały, dla którego żyć powinieneś.
ROSMER. Pomyśl tylko, gdybym mógł tych ciemnych zbudzić do samopoznania, doprowadzić do skruchy, do tego, by zawstydzili się swych czynów i zbliżyli wzajem pełni tolerancyi, miłości.
REBEKA. Poświęć tylko temu wszystkie swoje siły, a obaczysz, że osiągniesz zwycięstwo.
ROSMER. Zdaje mi się, że to powieść się musi. Ach! jakże życie byłoby wówczas szczęśliwe. Zamiast tych sporów pełnych nienawiści, istniałaby tylko wymiana myśli, rozmowa. Wszystkie oczy byłyby w jeden cel utkwione, każde pożądanie, każda myśl biegnąca naprzód, byłyby podniosłe. Każdy szedłby swoją właściwą drogą, a wszyscy pracowaliby dla szczęścia wszystkich. (Patrzy w górę z zachwytem, a potém mówi smutnie). Ach! tylko nie ja.
REBEKA. Nie ty?... czemu?
ROSMER. To życie nie dla mnie.
REBEKA. Nie daj się ogarniać podobnemu zwątpieniu.
ROSMER. Szczęście, moja najdroższa, jest to przedewszystkiém ciche, radosne, spokojne przeświadczenie o własnéj niewinności.
REBEKA (patrząc przed siebie). Tak, niewin...
ROSMER Ty o tém sądzić nie możesz, ale ja.
REBEKA. Tém mniéj ty...
ROSMER (pokazując na okno). Mülbach.
REBEKA. Och!
PANI HELSETH. Proszę pani.
REBEKA. Zaraz, zaraz, nie teraz.
PANI HELSETH. Tylko słówko, proszę pani.
ROSMER (niespokojnie). Czy co dla mnie?
REBEKA. Nie, gospodarska sprawa. Powinieneś się przejść teraz, Janie. Idź gdzie, idź daleko.
ROSMER (bierze kapelusz). Dobrze, chodź także, pójdziemy razem.
REBEKA. Teraz nie mogę, idź sam, najdroższy i przyrzeknij mi, że się otrząśniesz z tych wszystkich złych myśli.
ROSMER. Te myśli... sądzę, że nie otrząsnę się z nich nigdy.
REBEKA. Żeby też się tak dręczyć bez żadnej podstawy...