WANGEL (ciszéj). Dlaczegóż w ciągu tego czasu nie chciałaś żyć ze mną, jak z mężem?
ELLIDA. Z powodu grozy, jaką napełniał mnie ten obcy człowiek.
WANGEL. Grozy?
ELLIDA. Tak, grozy, grozy tak wielkiéj, że tylko morze wzbudza podobną. A teraz musisz jeszcze usłyszéć...
BOLETA (podchodząc). Jeszcze tutaj na górze?
ELLIDA. Tu tak chłodno i dobrze na wyżynach.
ARNHOLM. My znów mamy ochotę potańczyć.
WANGEL. Dobrze, dobrze, my tam wkrótce przyjdziemy.
HILDA. Więc bądźcie zdrowi. (Arnholm, Boleta i Hilda wychodzą na prawo).
ELLIDA. Panie Lyngstrand, wstrzymaj się pan na chwilę.
LYNGSTRAND (pozostaje).
ELLIDA. Czy pan także chce tańczyć?
LYNGSTRAND. Nie sądzę, ażebym mógł.
ELLIDA. Tak, lepiéj być oględnym, z powodu słabych piersi. Pan jeszcze w zupełności nie pozbył się choroby.
LYNGSTRAND. W zupełności nie.
ELLIDA (z lekkiém wahaniem). Jakże to dawno pan odbywałeś tę podróż?
LYNGSTRAND. Wówczas, gdym dostał téj choroby.
ELLIDA. Podróż, o któréj mówiłeś pan dziś rano?
LYNGSTRAND. O, będzie temu. — Czekaj pani — tak będzie temu całe trzy lata.
ELLIDA. Więc trzy lata?
LYNGSTRAND. Albo też trochę więcéj. Z Ameryki wypłynęliśmy w lutym, a w marcu rozbił się okręt. Właśnie nastał burzliwy czas, porównania dnia z nocą.
ELLIDA (spoglądając na Wangla). Tak, to było w tym czasie.
WANGEL. Ależ droga Ellido...
ELLIDA (do Lyngstranda). Nie chcę pana zatrzymywać. Idź pan.
LYNGSTRAND. Będę się tylko przyglądał.