ELLIDA. Wypowiadasz pan smutną prawdę. Zdaje mi się nawet, że sami ludzie coś podobnego odczuwają i przynoszą z sobą jakiś tajemniczy ból, jakąś tajemniczą tęsknotę. Wierz mi pan, tu jest głęboki powód melancholii, trapiącéj ludzkość.
ARNHOLM. Ależ kochana pani, nic zauważyłem, by ludzie byli tak nadzwyczajnie skłonni do melancholii. Przeciwnie, zdaje mi się, iż większość przyjmuje życie łatwo i wesoło — a nawet z rodzajem głębokiéj, choć bezwiednéj radości.
ELLIDA. O nie. Tak nie jest. Ta radość — podobną jest do naszéj uciechy w czasie długich jasnych dni lata. Leży w niéj już przeczucie nadchodzącéj ciemności. I to przeczucie rzuca cień na radości ludzkie, jak chmura na wody fiordu. Błękitne i słoneczne przed chwilą, nagle...
BOLETA. Po co tak smutne myśli? Przed chwilą byłaś tak uradowaną, tak wesołą.
ELLIDA. Tak, prawda, taką byłam. To niedorzeczne z méj strony (ogląda się wkoło niespokojnie). Żeby mąż już przyszedł. Obiecał mi to solennie, a pomimo to nie nadchodzi. Pewno zapomniał. Drogi panie Arnholmie, poszukaj mi go pan.
ARNHOLM. Chętnie.
ELLIDA. Powiedz mu pan, żeby zaraz tu przyszedł, bo ja go teraz nie widzę.
ARNHOLM. Nie widzi go pani?
ELLIDA. Ach, pan mnie nie rozumie. Kiedy go niéma, nie mogę sobie często przypomnieć, jak wygląda, i jest mi tak, jak gdybym go zupełnie straciła. To niewypowiedzianie bolesne. Idź-że pan (chodzi koło sadzawki).
BOLETA (do Arnholma). Pójdę z panem, bo pan dobrze nie...
ARNHOLM. Cóż znowu? Już ja go znajdę.
BOLETA (półgłosem). Nie, ja sama jestem niespokojna. Boję się, czy ojciec nie jest na parowcu.
ARNHOLM. Boi się pani?
BOLETA. Tak, zagląda czasem, czy nie spotka znajomych, a jest tam restauracya...
ARNHOLM. A... To chodźmy. (oboje wychodzą na lewo).