SOLNESS (jak gdyby uderzony nową myślą). Albo téż... Czekaj, pani!... W tém tkwi coś głębszego, wierzaj mi.
SOLNESS (ciszéj, ale stanowczo). Ja musiałem o tém wszystkiém myśléć. Ja musiałem tego pragnąć — żądać, chciéć... A wówczas... Tak się pewno złożyło. (Hilda ciągle milczy).
SOLNESS (zniecierpliwiony). No więc do licha, uczyniłem to?
HILDA (odwraca trochę głowę, jednak na niego nie patrzy). Więc pan przyznaje?
SOLNESS. Ma się rozumiéć przyznaję, co tylko pani chce.
HILDA. Żeś mnie pan objął?
SOLNESS. Objąłem.
HILDA. Żeś mi pan głowę w tył przechylił?
SOLNESS. Przechyliłem, nawet bardzo.
HILDA. I całowałeś mnie pan?
SOLNESS. Tak, całowałem.
HILDA. Raz po raz wielokrotnie.
SOLNESS. Ile razy się tylko pani podoba.
HILDA (zwraca się szybko ku niemu, z wyrazem uradowania to oczach). No, widzi pan, musiałam to wydobyć.
SOLNESS (zmuszając się do uśmiechu). Żem téż mógł o podobnéj rzeczy zapomniéć.
HILDA (jeszcze obrażona, oddala się od niego). Wyobrażam sobie, ileś się pan w swojém życiu nacałował.
SOLNESS. Nie, tego pani o mnie myśléć nie powinna. (Hilda siada na fotelu, Solness stoi czas jakiś, potém siada na bujającym fotelu i patrzy na nią badawczo).
SOLNESS. Proszę pani.
HILDA. Cóż?
SOLNESS. Jakżeż to było? Chcę powiedziéć, co się daléj stało pomiędzy nami dwojgiem.
HILDA. Nic się nie stało więcéj, wiesz pan o tém dobrze, potém przyszli inni goście, a potém nastąpiła uczta.
SOLNESS. Właśnie, nadeszli inni, żem téż mógł i o tém także zapomniéć.
HILDA. Ach! pan o niczém nie zapomniał, tylko się pan trochę wstydził. Takich rzeczy się nie zapomina.
SOLNESS. One powinnyby obowiązywać.
HILDA (znowu żywo patrząc na niego). Może pan i tego nie pamięta, którego to dnia się stało?
SOLNESS. Którego dnia?
HILDA. Tak jest, którego dnia zawiesił pan wieniec na szczycie wieży? No, powiedz pan.