HILDA (patrząc na niego błyszczącemi oczyma). Będzie to rzecz przerażająco piękna widziéć pana znowu tak wysoko.
SOLNESS. Mnie?
PANI SOLNESS. Ach! Boże, nie wyobrażaj sobie pani nic podobnego. Mój mąż, tak skłonny do zawrotów.
HILDA. Skłonny do zawrotu? Ależ nie.
PANI SOLNESS. Zpewnością tak jest.
HILDA. Widziałam go przecież sama na szczycie kościelnéj wieży.
PANI SOLNESS. Słyszałam wprawdzie, jak o tém mówiono, ale to czyste niepodobieństwo.
SOLNESS (gwałtownie). Niepodobieństwo! — tak niepodobieństwo, a przecież stałem tam wysoko.
PANI SOLNESS. Jak możesz mówić takie rzeczy, Halvardzie? Wszakże nie możesz stać na balkonie pierwszego piętra i takim byłeś zawsze.
SOLNESS. Dzisiaj wieczór możesz zobaczyć coś zupełnie innego.
PANI SOLNESS (z przerażeniem). Nie, nie. Z pomocą Boga nigdy tego nie doczekam. Zaraz napiszę do doktora, już on cię od tego powstrzyma.
SOLNESS. Ależ Alino.
PANI SOLNESS. Jesteś przecie chory, Halwardzie. Inaczéj być nie może. O Boże! O Boże! (Wychodzi na prawo).
HILDA (patrzy na niego z przejęciem). Czy to prawda?
SOLNESS. Żem skłonny do zawrotu?..
HILDA. Że mój mistrz sobie nie dowierza — nie może wznieść się tak wysoko, jakby tego pragnął.
SOLNESS. Pani się tak na to zapatruje?
HILDA. Tak.
SOLNESS. Zdaje mi się, że wkrótce nie będzie w mojéj istocie żadnego zakątka ukrytego przed panią.
HILDA (wyglądając przez balkonowe okno). Tam więc wysoko — na samym szczycie...
SOLNESS (zbliżając się). Mogłabyś mieszkać Hildo, w najwyższéj komnacie na wieży — jak księżniczka.
HILDA (z mieszaniną powagi i żartu). Wszakżeś mi to przyrzekł.
SOLNESS. Czyż właściwie przyrzekłem?