ELLA RENTHEIM. Za gorąco mi tutaj, pozwól mi się trochę rozebrać.
PANI BORKMAN. Mówiłam ci to dawno.
ELLA RENTHEIM. Czy nie zdarzyło ci się nigdy, spotkać go po za domem?
PANI BORKMAN (śmieje się gorzko). W towarzystwie może?
ELLA RENTHEIM. Nie, ale kiedy chce odetchnąć świeżém powietrzem, w lesie, albo też...
PANI BORKMAN. Dyrektor banku nie wychodzi nigdy.
ELLA RENTHEIM. Nigdy, nawet o zmroku?
PANI BORKMAN. Nigdy.
ELLA RENTHEIM (wzruszona). Nie może się przezwyciężyć.
PANI BORKMAN. Zapewne. Jego wielki płaszcz i kapelusz filcowy wiszą w szafie, w murze na dole, wiesz w téj szafie...
ELLA RENTHEIM (do siebie). W téj szafie, w któréj bawiliśmy się będąc dziećmi.
PANI BORKMAN (przytakując). Czasami, późnym wieczorem, słyszę, że schodzi, ażeby się ubrać i wyjść, ale zwykle zatrzymuje się w połowie wschodów i wraca na górę. I znowu chodzi tu i tam po wielkiéj sali.
ELLA RENTHEIM (powoli). Czy żaden dawny przyjaciel go nie odwiédza?
PANI BORKMAN. Niema żadnego z dawnych przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Miał ich tylu — w dawnych czasach.
PANI BORKMAN. Hm! Umiał się ich w ładny sposób pozbywać. Jan Gabryel był zaprawdę drogim przyjacielem, dla swoich przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Ach tak, masz słuszność Gunildo.
PANI BORKMAN (gwałtownie). Muszę téż powiedziéć, że przywiązywać tak wielką wagę do straty, jaką kto poniósł z jego powodu, jest rzeczą powszednią, nikczemną. Wszakże jest to tylko strata pieniężna — nic więcéj.
ELLA RENTHEIM (nie odpowiadając). I on tak żyje zupełnie samotny sobie jedynie zostawiony?
PANI BORKMAN. Prawdopodobnie. Słyszałam jednak, że jakiś stary kancelista, czy téż pisarz, czasami do niego przychodzi.
ELLA RENTHEIM. Ach to pewno niejaki Foldal. Wiem, że jeszcze w młodości byli przyjaciołmi.
PANI BORKMAN. Zdaje mi się, że tak. Ja go zresztą wcale nie znam. Nie należał do naszego towarzystwa—w czasie, gdyśmy jeszcze mieli towarzystwo.
ELLA RENTHEIM. I on przestaje z Borkmanem?