Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/10

Ta strona została przepisana.
— 6 —

na pamięć myśli, dusza jego, tak dawno zastygła w kamiennej martwocie, roztajała. Nagle miarowy ruch jego żelaznego drąga ustał. Oskard wypadł mu z rąk.... Żelazo zadzwoniło o skałę.
Wszyscy więźniowie spojrzeli po sobie. Stało się coś, czego się nie spodziewał nikt.
— Co takiego! Co! Stary Joe się rusza! — odezwało się kilkanaście głosów zdziwionych.
W tym chórze, pełnym zdziwienia i szyderstwa, jeden tylko głos brzmiał złością.
You, dirty pig! (ty brudny wieprzu) — syczał sąsiad starca, Irlandczyk (Ajrysz), któremu upadające żelazo otarło się o niekształtny — you, goddam Polack! (ty, przeklęty Polaku.)
Te ostatnie słowa były kroplą, która przepełniła czarę cierpliwości starca. Ta obelga nie dla niego, ale dla imienia Polaka, spaliła mu ostatni szczątek zeskorupiałego serca. „Ajrysz” była to postać olbrzymia, której „old Joe“ nie dorastał do ramion. Pomimo to, nie mówiąc słowa, jak zelektryzowany, rzucił się nad, podniósł pięść — i uderzył.
— Masz! — było jedyne słowo, które wymówił, słowo polskie.
Ogromny „Ajrysz” zachwiał się i upad!... Cios ogłuszył go. Starzec musiał być kiedyś siłaczem.