Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/104

Ta strona została przepisana.
— 100 —

ofiarowanego przezeń w tej chwili dolara (rzucił go na stół!) obrócić — na wódkę i piwo.
Wniosek przyjęty z entuzyazmem. „Trusia” w dowód uznania gwiżdże w tem miejscu, jak kos.
Rozmowy i dysputy znów się rozpoczęły, ale szły w bardziej umiarkowanem tempie. Do Szczepana zbliżył się teraz dość młody, wysoki blondyn, o długich, białych prawie wąsach i poczciwym wyrazie twarzy. Przyglądał mu się przez długą chwilę, wreszcie wyciągnął doń rękę.
— Znajomiliśmy się — rzekł — i powiedziałem już panu moje nazwisko.... Ale go pan pewno nie pamiętasz!
Ten wstęp zmieszał Szczepana.
— W samej rzeczy.. — bąkał — to jest.... właśnie....
Blondyn roześmiał się do niego.
— No... no... nie martw się pan tem — mówił głosem równym i mile brzmiącym — To tylko naturalne. Pan jesteś jeden... a przedstawiono panu tych tam — wskazał ręką na towarzyszów — całą bandę. Salomonem czy tam jakim innym mędrcem musiałbyś pan być, ażeby zapamiętać ich wszystkie nazwiska.... ba! gdyby to tylko nazwiska, ale i godności.
I twarz Szczepana okrasił teraz uśmiech. Czuł, że budzi się w nim odrazu sympatya ku temu nieznajomemu.