Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/191

Ta strona została przepisana.
— 187 —

Słowo w słowo, rozgadali się. Poszli nawet do jakiegoś niedalekiego saloonu na piwo, przy czem „Mojsze“ na „free lunch“ (bezpłatny przekąskę) zjadł całe pięć śledzi. Był to nieoceniony jegomość. O co go się było zapytać? — wszystko wiedział. Co zrobić? — na wszystko miał radę.
Zgodził się wnet (za „kwodra” cash) zaprowadzić Szczepana na cevelandzką „Warszawę”, a za dolara obiecał, że mu nastręczy świetną robotę („w takiej fabryce — objaśniał żydek — co takie wielkie koła.... fur.... fur....fur; a takie czarne maszyny — bum... bum.... bum!“)
Szczepan zaproponował, ażeby na „Warszawę pojechali zaraz.
— Dla czego nie?!
Istotnie, pojechali — i pomimo, że „Mojsze“, jak się pokazało, nie miał o niczem pojęcia, poplątał tramwaje, pokręcił drogę — wreszcie znaleźli się w polskiej osadzie. Tam Szczepan, ujrzawszy się pośród swoich, odetchnął. Żydziaka odpędził precz, dawszy mu aż pół dolara na odczepne.
Było mu teraz dobrze.
Trafił akurat na „pejdę“ w sąsiedniej żelaznej fabrpce. Saloon, dokąd wszedł, czernił się od atletycznych postaci, o poczernionych twarzach, w brudnych kitlach. Ale te twarze były dzielne i żywe; rozlegały się wesołe śmiechy.... Byli to przeważnie Polacy.