Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/215

Ta strona została przepisana.
— 211 —

A tu niedźwiedź już nadstawia szerokiej, uśmiechniętej gęby.
Obecność Szczepana bynajmniej ich nie żenuje.
On siadł przy oknie zadumany. Trzyma jakąś książkę, ale jej nie czyta; spuścił ją ku ziemi razem z ręką. Przed nim na oknie leży list „dra” Gryzińskiego z New Yorku, jak zwykle, „gałgańskim” jakimś humorem i wesołym cynizmem tryskający. Zawsze Szczepan czytywał listy starego z zajęciem.
Teraz i to go nie bawi.
Gryziński donosi: że książkę, na którą mu Szczepan przesłał pieniądze, zakupił i wysłał; że wszyscy w New Yorku hulają i zgrywają się w karty, jak szewcy; że Piotrek Cierzan zwaryował i wybiera się na gwałt gdzieś do Pennsylvanii, gdzie z jakąś wędrowną trupą aktorów czy „minstrelów” podobno ma bawić jego Stefka („a nie spotkaj jej tam gdzie” — przestrzegał w liście stary adwokat „i nie zakochaj się na nowo... bo będzie bieda”); że on, Gryziński, dostał niedawno ni ztąd ni zowąd („zapewne z pijaństwa!” słowa listu) jakiejś gorączki i przeleżał z tydzień w szpitalu; że w tym czasie, jak się dowiedział po wyjściu ze szpitala, był w New Yorku stary Morski, przyleciał, jak wicher, dopytywać się o niego, Gryzińskiego i Homicza — i potem, jak wicher, odleciał itd. itd. Gryziński mocno żałuje, że się z nim nie widział....