Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/245

Ta strona została przepisana.
— 241 —

— No, wracaj teraz do domu; czas na ciebie i na mnie — rzekł wreszcie Szczepan do Połubajtysa i podał mu rękę.
Ale Jan nie odpowiadał.
Przy mglistem świetle elektryczności Homicz spojrzał na jego twarz i ujrzał ją dziwnie zmienioną. Źrenice były szeroko rozwarte; twarz pobladła, a wargi wykrzywiły się. Zaciekła jakaś nienawiść wybiła się na tej twarzy.
— Co ci jest, Jaśku? — pytał zatrwożony, a Litwin pochwycił go za rękę, ścisnął ją, jak w żelaznych kleszczach i głosem chrapliwym, jak gdyby go kto albo coś za gardło dusiło, rzekł:
— Patrz.... patrz.... — i wskazywał mu ręką w stronę zarośli.
Szczepan szedł wzrokiem w kierunku, gdzie mu wskazywano. Nie ujrzał nic niezwykłego. W błękitnawem świetle elektycznośyi, na szmaragdowem tle zieleni, widać było jakieś dwa cienie, zagłębiające się pomiędzy drzewa. Jeden był to mężczyzna barczysty i wysoki, drugi jakiś frant nizki, mały, zwinny. Twarze obydwu znajdowały się w tej chwili w cieniu.
Byli dość daleko.
Naraz twarz niższego ukazała się w błękitnem kole światła elek tyczu ego. Była to twarz młodego chłopaka jakichś lat 27miu. Blada,