Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/257

Ta strona została przepisana.
— 253 —

Spasajtie! (Katuj pan) — zaledwo wyszeptał po moskiewsku.
I oto znów drzwi się otworzyły.
Szczepan odwrócony był tyłem do drzwi, ale wprost przed sobą miał lustro. Jeden rzut oka w lustro — i ujrzał tam odbitą z poza siebie twarz tę samą, która poprzedniego dnia wieczorem, pośród drzew, na tle migotliwego. światła elektrycznego, tak przeraziła Połubajtysa. Te same długie czarne włosy, ten sam wąsik i bródka, ten sam uśmiech złośliwy i ten kapelusz zmięty, fantastyczny.
Spojrzenie w lustro ocaliło Homicza.
Uśmiech, który rysował się na twarzy nowo-przybyłego, był szkaradny. Od jednego spojrzenia zrozumiał on sytuacyę. Przez sekundę zastanawiał się, co ma robić. Wreszcie sięgnął do kieszeni — i wyjął ztamtąd narzędzie podobne do pałki policyanta, krótkie, elastyczne, zakończone ciężką gałką.
Skradał się teraz z tyłu, kociemi krokami, ku Homiczowi.
Widocznie nie chciał, tak samo, jak Kaliski, robić hałasu. Jedno uderzenie w głowę — i Szczepan będzie ogłuszony, nie zabity zresztą. Będzie wtedy czas namyśleć się, co z nim robić.
Ale, jak rzekliśmy, nowo przybyły rachował — bez lustra.
W chwili, gdy zbliżył się ku Szczepanowi o dwa kroki z tyłu i podniósł swą pałkę do