Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/269

Ta strona została przepisana.
— 265 —

Pośród tej nędzy i prostoty niemal aureolę świętości otoczoną była postać plebana.
Staruszek już był. Mógł mieć lat 70, a może i więcej. Gdy go pytano, ile miał lat, odpowiadał niechętnie: „Już ja tego i nie rachuję.... Pan Bóg mi je tam policzy, wszystkie co do jednego i ani jeden tam mi nie zginie i ani jedna zasługa, ani grzech jeden“. Postać miał pochyloną, ale krzepką, choć niewysoką. Niekiedy, podczas służby Bożej, w chwilach Podniesienia lub innych ważnych momentach, umiał ją zresztą rozprostować i podnieść.... Wtedy w Sakrament, jak w słońce patrzył.... Twarz, za więdła teraz i siecią zmarszczek pokryta, życiem przetrawiona, piękną była nie tyle fizycznie, ile duchem, który z niej tryskał. Oczy szczególniej były głębokie, a jakiegoś wielkiego miłosierdzia pełne.
Bo też miłosiernym po nad wszelką miarę był ks. Ludwik Baliński. Żył nie dla siebie, ale dla drugich.
Trudna tu była jego rola i praca niewdzięczna. Parafijka była maleńka. Należało do niej kilkadziesiąt rodzin polskich i litewskich i to biedaków największych, z osady X. i z osad sąsiednich. Przychodzili też i Słowacy i Włosi i Niemcy. Z każdym ksiądz Ludwik potrafił się ich językiem rozmówić, każdego przyjął, pocieszył, każdemu pomocy religijnej udzielił — i jeszcze wsparcie dał w potrzebie. To też