Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/335

Ta strona została przepisana.
— 331 —

wrzawę. To znowu pukało, jak gdyby strzelano z rewolwerów. W dali, na stoku góry migotały światełka, wspinały się w górę, to spadały na dół.
Ksiądz Ludwik zaczynał się domyślać, co to jest.
Przywołał małego chłopca, 11letniego Frącka, prawnuka starych dziada i baby, który od paru dni u nich siedział, przybywszy z osady — i kazał mu kopnąć się zobaczyć, co to jest. Ale chłopiec już gotów był z raportem. Sam już wybiegał parę razy ku osadzie.
Wypaplał tedy proboszczowi wszystko: i jak tramwaje rozbijali — i jak domy palili — i jak teraz pięli się w górę, ku fabrykom, wązką ścieżką, obok toru kolejki linowej bieżącą. Szli, a krzyczeli i strzelali z rewolwerów.
Zachmurzyło się na te wieści czoło sędziwego kapłana.
— W grzech wpadli... ku zbrodni idą! — szeptał sam do siebie, smutny.
Zaczął się prędko ubierać. Sutannę wytartą włożył na siebie, na wierzch komżę, do ręki wziął duży krzyż czarny z Chrystusem na nim rozpiętym, który stał zwykle nad klęcznikiem — i i kazał dziadowi zapalić latarnię, z którą chadzali po nocy, gdy kapłana od czasu do czasu wzywano do ostatniej posługi choremu.