Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/351

Ta strona została przepisana.
— 347 —

W tej chwili szeryf, stojący po za Mallory’m w oszklonej izdebce pod słońcem elektryczuem, uderzył tego ostatniego w ramię.
— Wiesz pan co... — rzekł.
Mallory odwrócił się do niego; twarz miał bladą, jak marmur.
— Co? — zapytał, a szeryf wyjął zegarek.
— To, szanowny panie, że mamy teraz dwadzieścia pięć minut do dwunastej. Jeśli pańscy Wintertończycy nie będą tutaj za pół godziny, możesz się pan uważać za pobitego przez tamto hungarskie bydło — wskazał pogardliwie ręką w kierunku szalejącego tłumu — a w każdym razie za dwie godziny zostaniesz pan upieczony w tym swoim kamiennym domu razem z tymi, którzy tu z panem zechcą dłużej pozostać.
— Przypuśćmy.... cóż ztąd?
— To, że ja do liczby takich należeć nie chcę.... Dyabła dbam o życie i nieraz już naprawdę śmierci zaglądałem w oczy. Biłem się z Indyanami na dalekim Zachodzie i z rozbójnikami kolejowymi, ale tu nie mam żadnej szansy ani potrzeby narażania swej skóry.... Hołota tutaj gorsza, niż Indyanie, a sytuacya nie do uratowania. Myślę także, że i ludzi, których zaprzysiągłem, niema co narażać na wytłuczenie do nogi.
— A więc? — pytał dalej Mallory.