Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/359

Ta strona została przepisana.
— 355 —

Byliżby to Wintertończycy? Czy może to tylko parowce, odwożące robotników?
„Nie! to nie mogą być one!“ myślał Mallory „kazałem przecież odjeżdżać w najgłębszem milczeniu”.
— Światło na rzekę! — krzyknął zachrypłym głosem na człowieka, kierującego słońcem.
Wychylił się na pół za okno — i oto w złotawo-błękitnem promieniu, szeroką smugą rozświetlającym czarny nurt rzeki, ujrzał: jeden, dwa, trzy parowczyki, pełne ludzi w półwojskowym stroju, w miękkich, szarych kapeluszach na głowie. Lufy ich Winchesterówek połyskiwały i w świetle księżyca i w odbłyskach słońca elektrycznego.
— To oni! — ryknął kolosalny dyrektor.
Za chwilę był już na dole. W dziesięć minut potem, na tylnej platformie, po za gmachem administracyi, od strony rzeki, defilowało przed nim 250 chłopa. Wszyscy uzbrojeni byli aż po uszy, a każdy chłop, jak dąb.
Wysoki i łysy Allen Winterton, Jr. ściskał mu dłoń.
— Spóźniliśmy się o cztery godziny — mówił — nie nasza wina.... Później wyjaśnię.... Teraz: co robić? Widocznie jeszcze nie za późno, skoro pana widzę żyjącego.
Mallory odprowadził go naprzód — i szeptał przez chwilę.