Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/375

Ta strona została przepisana.
— 371 —

Nie zstąpili jeszcze na połowę schodków, gdy nagle odgłos strasznej detonacyi uderzył o ich uszy.... Detonacya powtarzała się: raz... dwa... trzy... cztery. Były to właśnie owe wybuchy, które widział z wierzchołka gmachu administracyi szeryf i co do których przypuszczał, że były one ohydnem dziełem Mallory’ego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W jaki sposób, pośród pożogi zgliszcz, zwłok ofiar eksplozyi, pośród szeregów Wintertończyków i masy uciekającego ludu, Szczepan z Janem potrafili się nareszcie przedostać bez szwanku w okolice kościółka ks. Ludwika — ani oni sami dobrze nie wiedzieli, ani tego opisać niepodobna.
Szli naprzód, coraz to naprzód, kołowali, chowali się w cieniu budynków, potem przemykali się przez gęstwie leśne, biegli przez górskie drożyny. Goniły ich jęki i wystrzały; to wrzawa tłumów przerażonych, to sygnały Wintertończyków, przetrząsających doliny, — oni szli ciągle naprzód.
Dotarli wreszcie po godzinie krążenia do ustronia, w którem mieścił się kościółek i plebanka.
To ustronie niezwykły obecnie przedstawiało widok.
Ustroniem nazwać go teraz chyba nie było podobna. Małą chałupkę, zajętą na plekankę,