Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/399

Ta strona została przepisana.
— 395 —

Szymulisowie, wychowańcy lasu i gór, mieli swoje specyalne hasła. Poznawali się po nich w gęstwinach leśnych i wąwozach.
— Idźma.... — rzekł znowu Pat.
I wszyscy ruszyli za nim. Biegli teraz nieomal.... Ścieżka jakkolwiek wązka i kręta, ułatwiała im pogoń. Upłynęły tak dwie minuty. Nagle przed nowym zakrętem, Szymulis zatrzymał się.
— Zgaśta pochodnie.... — rzekł — teraz ich niepotrzeba.
I istotnie niedaleko z poza drzew biła jakaś złoto-czerwona jasność.... Wszyscy byli posłuszni Patowi. Minęli teraz zakręt — i oto ujrzeli niezwykły widok.
O paręset kroków przed nimi i ścieżka i las ucinały się nagle.
Był to widocznie jakiś parów, rozpadlina, przecinająca górę. Być może płynęła tam rzeczka. I istotnie słychać było szum wody, toczącej się po kamieniach. Las rozpoczynał się dopiero po drugiej stronie rozpadliny, bardziej ponury jeszcze, niż po tej stronie, a oba brzegi wąwozu łączył lekki mostek drewniany, dziurawy i huśtający się. Całą wreszcie tę szczelinę pomiędzy dwiema ścianami czarnego lasu zapełniała w tej chwili fala światła ognistego; widocznie odblask pożaru, szerzącego się na wierzchołku góry w „Excelsior Works”.