Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/426

Ta strona została przepisana.
— 422 —

Właśnie wczoraj, w sobotę (w tydzień coś po powrocie z New Yorku) przeczytał przypadkowo w angielskiej gazecie wieczornej zapowiedź uroczystego poświęcenia w parafii św. Wita. I odrazu powiedział sobie: — „Pójdę tam!”
Poszedł — i wracał teraz, pełen jakiegoś nowego życia.... Upojony był melodyą pieśni polskich, gwarem mowy ojczystej, której już tak dawno nie słyszał, widokiem tego ludu, postrojonego w narodowe mundury, widokiem orłów białych na tle amarantowem.... Brzmiały mu jeszcze w uszach podniosłe słowa kapłana, który Polskę kazał piastować w sercach tu na obczyźnie, miłością Boga i miłością ojczyzny żyć, dla wiary i Polski pracować!
Myśląc o tem, uczuwał mimowolny wyrzut.
Dla czego jego niema pośród tych uznojonych tłumów? Dla czego on razem z nimi i dla nich nie pracuje?.... Rozumiał, że to gromada, połączona jedną wiarą i wolą, a on odbity od niej, jak liść z drzewa oderwany. I czuł się teraz smutnym — i samotnym.
Tłum tymczasem rozchodził się gwarny...
Wiewał się do sieni domów.... Na rogach tworzyły się gromadki i prowadziły ze sobą rozmowy. Odzywały się śmiechy hożych dziewcząt i błyskały ich białe, podobne do pereł, ząbki. Ze szeroko otwartych drzwi saloonów buchała wrzawa.