Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/429

Ta strona została przepisana.
— 425 —

To Połubajtys: niema wątpliwości... niewiele się zmienił przez ten czas. To on właśnie udzielał objaśnień drugiemu mężczyźnie, stojącemu przy „barze“, widocznie gościowi. Na „barze” stały dwa kieliszki wina; widocznie gość „trytował” (częstował).
Kto był ów gość? — nie odrazu odgadł Szczepan.
Twarz szczupła, dość długa czarna broda, przetykana już gdzieniegdzie siwizną; czoło było pomarszczone, cera żółta.... Indywiduum to, ubrane dość elegancko, robiło zresztą dość niemiłe wrażenie swą nadmierną, nerwową ruchliwością i ukośnemi spojrzeniami oczu.
Te spojrzenia przekonały nareszcie Szczepana, że ma przed sobą B. L. Kaliskiego, zestarzałego i zbiedzonego w więzieniu, ale nie mniej jego we własnej osobie.
Homicz szybko zbliżył się do „bary”.
— Janie! — zawołał do Połubajtysa — ani słowa więcej do tego człowieka.... To zdrajca.
Jak gdyby grom padł pomiędzy dwóch rozmawiających.
Połubajtys patrzył przez chwilę w Szczepana.... I on nie odrazu go poznawał. Twarz Homicza zmieniła się bardzo przez te lata. Ale wreszcie poznał.
— Szczepek... to ty!