Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/46

Ta strona została przepisana.
— 42 —

Ale znaczyły coś stosunki na polu bitwy zawarte. Gdym wrócił do New Orleans, zastałem tu dziesiątki dłoni pomocnych i serc bijących życzliwie.
Kilka miesięcy temu, za wpływem jednego z towarzyszów broni, którego ojciec jest milionerem, dano mi posadę klerka w banku „Merchant's Loan & Trust Co.” — a w trzy miesiące potem posunięty zostałem na pomocnika kasyera,
Było mi dobrze. Miałem nadzieję na przyszłość.
Żarła mnie tylko tęsknota za Polską, niepokój o żonę i dziecko. Nie miałem od nich, pomimo wszelkich poszukiwań, żadnej wieści.
Tak nadszedł straszny dzień 17 grudnia r. 1868.
Poprzedniego dnia byłem w gronie paru przyjaciół w „saloonie“.... Wypiliśmy po parę szklaneczek „coktail’u“. Po drugiej szklance zrobiło mi się niedobrze. Obok mnie stał przyjaciel, szczególnie mi życzliwy, także kolega z wojska, baron Adalbert. Prosiłem go, ażeby odprowadził mnie do domu.
Inni towarzysze śmieli się jeszcze ze mnie. Wiedzieli zresztą, żem niechętnie pił trunki.
Baron odprowadził mnie. Zaledwie w mieszkaniu zdążyłem się rozebrać, upadłem na łóżko — i zasnąłem... Co było dalej? — nie wiem. Spałem długo. Jak długo? — nie wiedziałem sam. Straszne sny przechodziły mi przez głowę. Aż obudziło mnie silne wstrząśnienie. Otworzyłem ciężkie, jak ołów, powieki. Nademną, nad mojem łóżkiem, stało ludzi kilku.... Jeden trzymaj mnie za ramię, Był to, jak się dowiedziałem później, naczelnik policyi.