Strona:Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf/660

Ta strona została przepisana.
— 656 —

Upłynął tak kwadrans drogi...
Wywinęli się wreszcie z plątaniny zarośli. Jeszcze parę smug krzaków — i oto rozściela się przed nimi polanka z owym skalistym pagórkiem a raczej kupą kamieni, której tak często w ostatnich czasach przychodził przyglądać się Morski.
Noc była ciemna; szafirowe niebios sklepienie, uhaftowane gwiazdami, zaledwo rzucało jakiś daleki blask na polankę.
Cisza panowała dokoła.
Nagle.... nastąpiło coś niespodziewanego. Pies Zbój ryknął dziko — i rzucił się naprzód w mrok.... Jednocześnie obok niosącego światło Murzyna, wyrósł z krzaków jakiś cień wysoki — i na gołą czaszkę głuchoniemego spadło z głuchym odgłosem coś ciężkiego. Jeden jęk — i Murzyn leżał na ziemi, bezwładny i nieruchomy. Z rąk jego wymknął się drążek z lampą, która spadła na krzak sąsiedni. Szeroki płomień naftowy objął prawie w tej chwili cienkie pręcie krzaka — i z suchym traskiem zaczęły z nich wysuwać się w górę języki ogniste.
Trwało to zaledwo sekund kilka.
Morski zatrzymał się, oszołomiony, nie będąc w stanie zoryentować się.... Tuż przed nim zapalał się krzak ognisty i leżało bezwładne ciało Murzyna; dalej z mroku dochodziły urywane naszczekiwania i ponure warczenie