fotelu słuchał z uśmiechem na ustach krzyżujących się przez stół dowcipów, uwag, dysput i wybuchów wesołości.
W tej chwili przysiadł się do niego Władek Stawinicz.
— Słuchaj — rzekł na pół poważnie — mamy dla ciebie klijenta.
„Julek“ pokręcił przecząco głową.
— Wiesz dobrze, że nie lubię traktować tego rodzaju kwrestji w knajpie...
— Wiem... Ale tym razem zrobisz wyjątek. Mamy do czynienia z przyjacielem...
— Tak?
— Przyszedł tu umyślnie, żeby się z tobą poznajomić...
— Ba...
— I sprawa zdaje się coś warta.
— To mniejsza. Ale jeśli idzie o to, ażeby ci zrobić przyjemność, daj go.
— Oto i on...
Stawinicz wskazał skinieniem głowy w kierunku młodego człowieka, który siedział nieco w głębi oparty o pianino. — Był to wysoki, szczupły brunet o oryginalnej twarzy, czarnych oczach i kruczej, przyciętej podług ostatniej mody brodzie. — Był blady, jak gdyby dopiero powstał z ciężkiej choroby.
„Julek“ przyglądał się nieznajomemu, w tej chwili rozmawiającemu z doktorem Zermanem. — Z oczu adwokata było widać, że mu niezbyt do serca przypadała ta niezwykła fizjognomja.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.