— Tym... księdzu... którego zabójcy broniłeś przed kilku dniami. I broniłeś przepysznie... Wszystkie gazety piszą o twojej mowie!
Ale „Julek“ nie słuchał już ostatnich słów Stawinicza. To nazwisko, to przypomnienie sprawy, która go od paru dni tak mordowała, miejsce, gdzie przyszedł szukać spokoju, wywarło nań wrażenie ostrogi, danej spoczywającemu rumakowi. Mimowoli podniósł wzrok na Jastrzębskiego. Zdawało mu się, że i w oczach tego ostatniego czytał wzruszenie.
— Więc pan... pan... pytał „Julek“ — jest spadkobiercą księdza Suskiego?
— Tak, jego najbliższym kuzynem... ciotecznym bratem.
— I bliższych krewnych niema? — zapytywał dalej „Julek“ nie spostrzegając nawet, że podobna indagacya w towarzystwie może się zdawać niezręczną.
— Niema...
„Julek“ zamyślił się. Znów podniósł wzrok na swego interlokutora, którego twarz zdawała się być jeszcze bledszą, niż przed chwilą.
— Wybaczy pan — ciągnął dalej, jak gdyby był u siebie za biurkiem — ale doprawdy nie rozumiem, jak to się stało, że w sprawie niema żadnego śladu pańskiego istnienia.
— To bardzo proste — odrzekł wesołym tonem Jastrzębski.
— Jak to?
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.