czynali rozprawę, gorącą, namiętną, trwającą nieraz do ranka. Ale tym razem milczeli.
„Julek“, był myślą gdzieindziej. — Myśl ta uczepiła się kawałka papieru, który przed chwilą Jastrzębski schował do kieszeni... Coby dał, ażeby zobaczyć na sekundę, na jedną sekundę ten strzępek!.. Przekonałby się. A tak... pozostał mu nierozstrzygnięty znak zapytania... Złudzenie?.. Czy nie złudzenie?.. Chyba złudzenie...
Zbliżali się do Nalewek.
Nagle Solski zatrzymał się.
— Słuchaj Julek — rzekł.
— Co?..
— Powiem ci jedną rzecz...
— Mów.
— Jestem zakochany...
Gdyby piorun upadł w tej chwili do nóg „Julka“ nie zdziwiłoby go to tyle, ile te dwa słowa towarzysza. Odstąpił dwa kroki w tył.
— Ty? — zapytał.
— Ja...
Głos Solskiego był zupełnie poważny; nie dźwięczał tą prostotą, która przebijała się w nim jeszcze przed kwadransem w „Złotej loży“.
— Ty?.. zapamiętały zwolennik celibatu?.. Propagator miłostek nie miłości?.. Jesteś zakochany? — powtarzał jak gdyby machinalnie.
Przyglądał się Ludkowi, w którego oczach przywykł czytać oddawna. Widać spostrzegł w nich coś niezwykłego, bo rzekł jak gdyby sam do siebie:
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.