— Tak...
Wziął Solskiego za rękę. Gorzki uśmiech skrzywił mu usta.
— I powiedz mi, pytał, czy ona przynajmniej tego warta?...
Solski spojrzał nań zdziwiony. Nie rozumiał pytania.
— Przepraszam... Źle się wyraziłem. Czy ładna, młoda?... z jakiej sfery?..
Solski namyślał się przez chwilę.
— Widzisz, to rzecz mniejsza... Nie umiem sobie z tego zdać sprawy. Dość, że ją kocham. Chciałbym, żebyś ją widział i ocenił... Co do wieku, to dziecko. Sfera mieszczańska... wykształcenie i inteligencja jakich pragnąłbym dla żony. Zresztą sierota, tak jak ja... Co do piękności, powiedziałem ci, żem w niej zakochany. Dla mnie to anioł!..
— Anioł?.. Każda kobieta jest aniołem... dotąd, dopóki nie sprzeda rodzonej córki lub siostry jakiemu rozpustnikowi...
Mówił prawie po cichu, jak gdyby do siebie. Solski spoglądał nań zdziwiony; nie rozumiał.
— Co ci jest, Julku?..
Adwokat jak gdyby zbudził się z zamyślenia.
Wziął przyjaciela za ramiona i rzekł:
— Przepraszam cię, jestem zdenerwowany... Nie gniewaj się. Powiedziałeś mi wielką nowinę... Miłość tak jak i ty i ja ją pojmujemy, jeśli mówimy „miłość“, to rzecz serjo... to małżeństwo. Małżeństwo, to koniec
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.