się do sądu, nie miał go czasu przejrzeć. Teraz, dopiero co wróciwszy, rzucił się doń... Czyta.
Jest niezadowolony.
Te argumenta, które zdawały się tak potężne i przekonywające wczoraj, gdy je późno w noc przy świetle lampy rzucał gorączkową ręką na papier, teraz tracą na sile i wartości... Zdają się blade, pogmatwane, nic nie decydujące. Twarz adwokata zachmurza się...
Mimowoli uderzył pięścią w stół.
— To nikogo nie przekona!
Rzucił się w tył fotelu.
W tej chwili wszedł, zapukawszy, Tomasz. Widok służącego przywołał „Julka“ do rzeczywistości. Rzucił okiem na zegar. Wskazówki pokazywały piątą.
— Ach... klijenci?
Tomasz skinął głową.
— Tak... ta pani...
„Ta pani“ w jego języku oznaczało Władkę.
— Proś...
Pilny spostrzegacz dojrzałby rumieniec, który się mimowoli wybił na twarzy „Julka“.
Za chwilę dziewczyna weszła. Była ponętna, odurzająca, jak zawsze. Przeprosiła najpierw adwokata za natręctwo, a następnie dodała:
— Mam coś nowego... i dziwnego...
— Dziwnego?
— Tak, proszę pana mecenasa. Wczoraj wieczorem dostałam ten oto list...
Położyła kopertę na biurku.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.