— Posłaniec. Mnie wtenczas nie było.. Oddał mojej gospodyni. Wie pan, że przed tygodniem wyprowadziłam się z Kapitulnej. Mieszkam taraz u maglarki...
— Posłaniec?..
„Julek“ coś kombinował...
Odezwał się:
— Znów zagadka.
Milczał przez chwilę.
— Tak — rzucił wreszcie. Niepodobieństwo inaczej... Jedyny możebny wniosek: jest to rodzaj bezimiennej kompensaty... Za co? Za jakąś krzywdę.
Władka spoglądała z oczekiwaniem. Adwokat prowadził dalej swój wywód.
— Kto pani mógł wyrządzić krzywdę?.. Dawniej, w przeszłości, siostra i ten, który był jej wspólnikiem... Nie sądzę jednak, ażeby kompensata pochodziła od nich... Jest to historja zbyt dawna. Nie ma racyi, ażeby sobie teraz niespodziewanie przypomnieli to, o czem nie myśleli lat parę... A więc...
„Julek“ zatrzymał się! Władka spoglądała nań z oczekiwaniem...
Adwokat otworzył szufladę biurka i wydobył z niej starannie zachowany dziwny list o drukowanym tekście. Porównywał przez chwilę obydwie koperty.
— Tak — mówił dalej, jak gdyby sam do siebie — obydwa te listy pochodzą widocznie od jednej i tej samej osoby. Tą osobą jest albo sprawca zbrodni, albo jej wspólnik, albo wreszcie ktoś mniej lub więcej świadomie odnoszący z niej korzyść...
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.