Ale w tej chwili sytuacja zbyt naprężona sama doprowadziła do wybuchu.
— Proszę mnie nie znieważać — rzekła wreszcie poważnie i z siłą Jadzia, podnosząc swe wielkie błękitne oczy na przełożoną.
W jej głosie brzmiała obrażona godność.
Te słowa zdawały się podniecać pannę Śniadowicz.
— Precz z mojego domu, złodzieju!.. — zawołała — I dziękuj Bogu, że nie dam znać do policji...
Groźna, roziskrzona szła z podniesioną ręką ku dziewczęciu.
Nie wiadomo, coby się stało, gdyby Ludek w owej chwili nie wystąpił naprzód. Dotąd jego obecność przeszła niezauważona...
Już nie pamięta, co mówił.
Musiał jednak powiedzieć, jakie prawa ma do dziewczęcia i jakie względem niej żywi zamiary. Wystąpienie jego wywarło wrażenie na przełożonej. Gniew jej uspokoił się nieco. Próbowała nawet tłumaczyć się...
Ale on nie słuchał.
Wziął za rękę Jadzię i wyprowadził z tego domu, gdzie ją nazwano „złodziejem“. Nie wzięła ze sobą nawet ani ubrania, ani rzeczy, tylko mały woreczek ręczny z kilkoma drobiazgami, który znalazł się pod ręką.
— Oto wszystko... — kończył Ludek Solski, odrzucając się w tył. Radź!.. Nie mam bliższego i lepszego przyjaciela, niż ty. Nie mam krewnych ani znajomych, którym mógłbym ją oddać aż do dnia naszego
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.