Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Powoli przez Pod wal i Nowy Zjazd poszedł do łazienki do Wisły. Była blisko siódma rano, kiedy świeży po kąpieli, wychodził z Bednarskiej na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu.
Skwer był prawie pusty.
Słońce rzucało długie palące promienie na miasto. — Stróże zamiatali ulice, wznosząc tumany kurzu. — Przejeżdżały ładowne wozy, przesuwali się nieliczni przechodnie. Zdala dobiegał odgłos dzwonka pierwszego tramwaju, rozpoczynającego dzienne kursa...
Leszcz rozejrzał się po skwerze.
Tylko gdzieniegdzie na ławkach spoczywały, pół siedząc, pół leżąc, jakieś nie wzbudzające zaufania obdarte i rozespane istoty. Ci ludzie widocznie tu przepędzili noc. Byli to mężczyźni i kobiety. — Stójkowy, przechadzający się po trotuarze Krakowskiego Przedmieścia, rzucał na nich od czasu do czasu podejrzliwe spojrzenia...
Były komornik znalazł widocznie to, czego szukał. — Wskazywał to jego wzrok.
Skierował się na lewo w stronę kościoła i niedaleko fontanny usiadł na ławce.
Ławka była już zajęta... Na drugim jej końcu siedział posłaniec. Miał przymknięte oczy i zdawało się, że drzemie.
Pan Onufry usiadł i nie zwracając nań uwagi, zaczął kreślić jakieś linje laską na piasku.
Po chwili posłaniec przeciągnął się, wyprostował i otworzył oczy.
Powoli, jak gdyby robiąc jakąś obojętną uwagę do samego siebie, rzucił kilka słów. — Na jego uwagę odpo-