Artystka leżała na szeslągu, przysuniętym do ściany. Dokoła niej grupowało się pięć czy sześć twarzyczek, otulonych w gazę lekkich kostjumów z odkrytemi ramionami, w różowych trykotach. Tworzyły one grupę, jak gdyby wyciętą z ram baletu... Zdawało się, że to dalszy ciąg scenicznej fantasmagoryi. Jedna z nich przysunęła do twarzy chorej flakon z trzeźwiącemi solami. Inne spoglądały z przerażeniem.
— Doktór — objaśnił je reżyser.
— Przed chwilą zemdlała... — zauważyła jedna z nich.
Doktór Gustaw zbliżył się do szesląga. Tancerki usunęły się. On z kolei ukląkł i przez chwilę badał ofiarę wypadku.
— Wybaczcie państwo — rzekł krótko do otaczających — powietrze tu jest nie do zniesienia. Człowiek zupełnie zdrowy mógłby się tu zadusić...
Reżyser patrzył pytająco na lekarza.
— Proszę najpierw otworzyć okno... A następnie będę panie prosił o usunięcie się... Obecność pań jest nam przeszkodą...
Tancerki spoglądały na pół z podziwem, na pół z oburzeniem, na impertynenta, który śmiał im powiedzieć coś podobnego.
— Im mniej będzie osób, tem powietrze będzie znośniejsze... Wreszcie muszę dokładnie zbadać stan chorej, a obecność pań krępowałaby nas niepotrzebnie.
Dziewczęta robiły bardzo niezadowolone minki, powoli jednak zaczęły się cofać ku drzwiom.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.