Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój daleki kuzyn... Zacny chłopiec, który ją kocha i który się z nią zapewne ożeni... jeśli tylko nie stanie temu na przeszkodzie hańba, którą chciałam wczoraj rzucić na to dziecko...
— A...
Znów nastąpiło milczenie. Z głębi kościoła uderzył dzwonek. Pobożni chylili głowy ku ziemi. I ci dwoje, ten szatan i ta kobieta, słuchając jego rozkazów, z hypokryzją naśladowali innych... Dzwonek wreszcie zamilkł.
Pan Onufry podniósł znów głowę.
— Proszę uważać... — rzekł — oto moje instrukcje i warunki... Jeszcze raz przeszukasz pani dziś wieczorem jej rzeczy... Najlepiej byłoby, gdybyś pani znalazła w nich tę książkę do nabożeństwa... Rozumie pani?
— Rozumiem...
— Inaczej...
— Inaczej?..
— Inaczej... będziemy chyba musieli wnieść oskarżenie do sądu... To będzie ceną zwrotu papierów, o które pani tak bardzo idzie...
— Nigdy!..
Ten okrzyk wydarł się z piersi kobiety półgłosem. Jakiś starzec, schylony o kilkanaście kroków od nich w modlitwie, podniósł głowę.
Pan Onufry rzucił tylko dwa słowa:
— Patrzą na nas...
A potem udawał, iż jest pogrążony w modlitwie.