Posłaniec szedł szybko. Od czasu do czasu przystawał i oglądał się na Jadzię. W odbłyskach gazu widać było wtedy jego twarz małą, osadzoną na wysokich ramionach.
Tak doszli do okopów.
Tu nie było już widać przechodniów, a latarnie gazowe widniały tylko zrzadka.
Na placyku, którym kończy się Leszno, posłaniec stanął. Czekał na Jadzię. Dziewczę zbliżyło się.
— Teraz pójdziemy razem — rzekł. — Tu nie bardzo bezpiecznie.
Jadzia chciała mu zadać jakieś pytanie, ale zrobił jej znak ręką, ażeby milczała.
— Później, później... — rzekł szeptem — teraz jeszcze nie można.
Zagłębili się na lewo w ulicę, przylegającą do okopów. Tu było pusto i ciemno. Nad głowami dwóch samotnych przechodniów, zdążających naprzód szybkiemi krokami, szumiały gałęzie kasztanów...
Nie słychać było kroków przechodni.
Owemi czasy, a i dziś jeszcze, ulica Przyokopowa nie miała prawie wcale zabudowań. Po jednej stronie wał miejski, po drugiej parkany garbarni, fabryk i niezabudowanych posesyj. Zrzadka tylko ukazywały się nizkie drewniane chałupki, zaklęśnięte w ziemię.
Gdzieniegdzie przez gęstwinę drzew, stojących u stóp wału, przedzierały się błyski gazu, a w paru miejscach ukazywały się światełka budek strażniczych.
Wszędzie panowało milczenie...
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.