— Ale... ale... kazał mi jeszcze pan mecenas prosić panienkę, żeby zaraz mnie oddała napowrót ten liścik, co przyniosłem... Pan mecenas nie chce, żeby się dostał w niepotrzebne ręce!..
Wyciągnął ręką, jak gdyby po ów list.
Jadzia przez jedną sekundę wahała się. Przyszło jej na myśl, że mogłaby list oddać adwokatowi nazajutrz sama. Ale wkrótce przyszła do wniosku, że byłby to z jej strony dowód braku zaufania, któryby niemile uderzył tego poczciwego człowieka.
Wydobyła zmiętą kartkę z kieszeni i doręczyła ją posłańcowi.
— To i wszystko.. — rzekł ten ostatni, podnosząc się z ziemi.
Po chwili dorzucił:
— Trzeba nam, panienko, w drogę...
Jadzia z kolei wstała.
— Ale panienka to chyba nie dojdzie piechotą... Musimy wziąć dorożkę chociaż na Pragę. Tutaj zaraz będą rogatki powązkowskie... Tam się napewno znajdzie jaka drynda. Niech panienka pozwoli, ja polecę naprzód...
Dziewczę skinęło głową na znak zgody.
Za dwie minuty ukazały się światła rogatek. Posłaniec przyśpieszył kroku.
Jadzia, podążając za nim, w myśli dziękując Bogu za pomoc jej zesłaną i za opiekę dobrych ludzi.
Ten człowiek był jej wybawcą!..
W tej chwili znalazła się tuż przy rogatkach. Posłaniec stał przy dorożce, której latarnia rzucała światło
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.