Knajpa mieściła się w domu najbardziej ponurym na tej ponurej ulicy Galande. Wysoka brama wejściowa była pomalowana na kolor czarny, a sama knajpa wbrew zwyczajowi paryzkiemu mieściła się nie od frontu, lecz w podwórzu. W głębi, w poprzecznej oficynie, otwierały się czarno pomalowane drzwi sklepu o szybach, zasnutych brudem i kurzem. Za każdem otworzeniem tych drzwi buchały wyziewy spirytusu i wybiegał tłumiony gwar. Od czasu do czasu wchodziły lub wychodziły postacie obdarte i obrzękłe, brudne, rzucające z ukosa wejrzenia pełne cynizmu i chytrości.
Trzeba było mieć odwagę, ażeby tu wejść.
Sierżanci policyjni zapuszczali się w tę stronę ulicy nie inaczej niż po dwóch, a najczęściej obserwowali knajpę z ulicy. Niechętnie i tylko w znaczniejszej sile wchodzili wewnątrz.
Klijentela tego ponurego zakładu składała się prawie wyłącznie ze złodziei, ich towarzyszek, kobiet najgorszego prowadzenia i z pewnej liczby nałogowych pijaków. Były to szumowiny społeczeństwa.
Knajpa posiadała kilka dużych sal, które zawsze były pełne. W pierwszej od drzwi, za ogromnym czarno pomalowanym szynkwasem, od którego rażąco odbijała biała blacha cynkowego blatu, królowała ogromna, brzydka baba z siwiejącemi wąsami, które się jej nad górną wargą puszczały... Zwano ją, nie wiadomo już dla czego: „Matką Gilotyną“.
Była to najwyższa władza miejscowa.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.