Nazajutrz rano zaciekawiony Robak znajdował się o oznaczonej godzinie przed bufetem gospodyni. Stara baba kazała mu iść za sobą do swego prywatnego mieszkania, które komunikowało się z knajpą... Ztamtąd ciemnym kurytarzykiem i wązkiemi schodami poprowadziła go na antresolę.
Zapukała do drzwi.
— Entrez — odezwano się z wewnątrz.
Za chwilę megera i Robak znaleźli się w nizkim pokoiku, ciemnym i oświetlonym tylko płomieniem gazowym. Był to rodzaj kancelarji. Przed dużem biurkiem siedział jakiś stary człowiek o siwej przystrzyżonej brodzie.
— Ten pan chce z tobą mówić — rzekła „Mama Gilotyna“ do Robaka i wyszła.
Wówczas nieznajomy odwrócił się do swego gościa twarzą. Robak poznał „Sępa“, którego niejednokrotnie widział na ulicy.
Szwedzki doktór rzekł doń jak najczystszą w świecie polszczyzną:
— No, panie hrabio Półtoracki... chciałbyś ze mną pogadać, czy nie?..
Twarz „Sępa“ wykrzywiła się uśmiechem ironji, który czynił ją jeszcze nieprzyjemniejszą niż zwykle.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Robaka.
Przez chwilę stał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale ironiczny uśmiech pytającego przywołał go do zimnej krwi.
— Dla czego nie? — odrzekł równie po polsku.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.