Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

tką grupy obrońców i urzędników sądowych, asystujących sprawie z ciekawości, i dziennikarzy, śledzących za biegiem rozpraw, ze sprawozdawczego obowiązku. W grupach tych komentowano mowę prokuratora i argumenta obrońcy, wyprowadzano wnioski o spodziewanym za chwilę, może za parę godzin wyroku, spierano się...
Pośród publiczności, usadowionej w głębi, nie tej zwykłej publiczności posiedzeń sądowych, złożonej z poziewających chałaciarzy i przyszłych kryminalistów, wtajemniczających się w arcana prawa, ale publiczności eleganckiej, ugarnirowanej pięknemi twarzyczkami pań i monoklami panów, panował niemniejszy ruch. Słysząc rozmowy i komplementa, ogień uwag i dowcipów, możnaby sądzić, że znajdujemy się nie w sali sądowej, ale w antrakcie pierwszego przedstawienia w teatrze... Damy wachlowały się, panowie rzucali zabójcze spojrzenia.
Tutaj powszechne zainteresowanie budził oskarżony... W tej chwili podnosił on głowę i patrząc z niepokojem w twarz swego obrońcy, z wielkiemi szklistemi perłami łez, które przy świetle gazu połyskiwały w zaczerwienionych jego oczach, coś mówił... Była to sposobność przyjrzenia się twarzy, którą przez dwa dni rozpraw sądowych tak uparcie chował w rękach. To też skierowały się w jego stronę dziesiątki lornetek.
— Taki młody!..
— I jaki przystojny chłopiec.
— Takie zepsucie w tym wieku...
— Ktoby przypuścił, patrząc nań, że popełnił tak straszną zbrodnię?