W pół godziny potem wchodził z powrotem do „Handlu win.“
Od czasu opuszczenia przezeń Lutka Solskiego, upłynęły z górą dwie godziny. Biedny Lutek nie mógł sobie znaleźć miejsca. Niespokojny, blady, z zaczerwienionemi oczyma, przechadzał się po izbie, w której znajdował się bilard.
Obstalowana przezeń butelka wina stała na stole nie ruszona.
On sam co chwila zbliżał się do okna...
Zaledwie ujrzał zdaleka zbliżającego się „Frygę,“ wybiegł na jego spotkanie.
— I cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
„Fryga“ wskazał mu gospodarza, ciekawie śledzącego ich oczyma.
Weszli do pokoju.
— Ona czy nie ona? — pytał Lutek.
Brakło mu tchu w piersi.
Były ajent policyjny namyślał się tylko przez krótką chwilę. Ostatecznie zdecydował, iż należy powiedzieć wszystko...
Wydobył z kieszeni jeden z płatków tkaniny, który — zapewne przez roztargnienie — zatrzymał przy sobie.
— Znasz pan to? — zapytał.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/336
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ II.
Jeszcze na śladach.