Lutek Solski pochwycił gwałtownie kawałek materji i przysunął do oczu... Krew nabiegła mu do bladych dotąd skroni.
— To... to... z jej sukni... — wybełkotał.
Wyprostował się.
Kawałek tkaniny wypadł mu z ręki.
— Ona... nie żyje? — pytał cały drżący.
„Fryga” z trwogą patrzył na wzruszenie, które widniało na twarzy młodego człowieka.
— Niech pan się uspokoi — zawołał. — Żyje... prawdopodobnie żyje...
— Prawdopodobnie?
Były ajent policyjny prawie gwałtem usadził młodego człowieka na krześle i zmusił go do wypicia kieliszka wina.
Następnie, uspokoiwszy go nieco, przystąpił do opowiadania.
Opowiedział wszystko. Wniosek, tym razem już nie wątpliwy był taki: Kobietą wmięszaną w dramat była Jadzia. — Czy żyje? Niewiadomo...
Gdy kończył, Lutek Solski pobladł, jak płótno.
Zdawało się, że lada chwila spadnie z krzesła... To zaniepokoiło w wysokim stopniu „Frygę.” Zbliżył się do niego i wziął go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wracajmy — rzekł „Fryga.”
Lutek Solski zaledwie miał siłę podnieść się. Trzęsła nim febra; miał straszną gorączkę. Próżno były ajent policyjny próbował mu perswadować, ażeby się nie poddawał wrażeniu. Lutek jednak odpowiadał monosylabami, albo nie odpowiadał nic.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/337
Ta strona została uwierzytelniona.