Gdy prokurator kończył, wszyscy zatrzymywali oddech w piersi... Tylko poszanowanie dla miejsca wstrzymywało słuchających od gorących oznak aprobacyi.
A podczas gdy prokurator tak mówił, ona, ta kobieta, na którą potrójnym ciężarem spadała hańba jej kochanka, siedziała w głębi miejsc, przeznaczonych dla publiczności, ukryta w cieniu filaru. Pomimo to, trzymała głowę do góry, a jej twarz blada, jak płótno, była nieruchoma, niby wykuta z kamienia.
Właściwie, było to także więcej dziecko, niż kobieta. Nie miała pewno więcej lat niż on. Brunetka, o głębokich czarnych oczach, posiadała na twarzy ten różowawy puszek brzoskwini, który życie nam dopiero ściera. Rozwinięte kształty i pierś zaledwo mieszcząca się w gorsecie, dawały jej pozór nieco starszy... Usta były maleńkie czerwone, jak krew. W tej chwili cała była w oczach. Zdawała się nie słyszeć piętnujących ją słów tego wysokiego pana w mundurze haftowanym złotem; nie widziała spojrzeń, które na nią rzucano z ukosa nie uważała znaczących szeptów, które brzmiały do koła. Wpatrzyła się w niego, siedzącego na fatalnej ławie i wstrząsanego czkawką tłumionych łkań; zdawała się chcieć przeszyć wzrokiem ręce, któremi zakrył twarz...
Przyszła kolej na głos obrońcy.
Zadanie adwokata „Julka“ było bardzo trudne. Miał do walczenia z potężnem wrażeniem, jakie wywołały słowa prokuratora. Wreszcie, w samej sprawie wszystko mówiło na niekorzyść podsądnego. Pomimo to, obrońca robił co mógł.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.