— Chcę o nim wiedzieć wszystko, na to ostatnie słowo, pan Onufry położył silniejszy akcent, aż do najdrobniejszych szczegółów waszych operacij...
Twarz „pana Salomona” przybrała wyraz poważny.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że u mnie klijenty to święta rzecz... U mnie co jest, to jest, cicho sza, jak w grobu... Żeby do mnie przyszedł kto inny z taką propozycją, to powiedziałbym odrazu „nie.“ Ale z panem inna rzecz...
— Przypuszczam...
— Znamy się tak dawno, i ja jestem panu dużo winien. Ja wiem, że pan jesteś sama dyskrecja, i że pan z tego, co powiem nie zrobisz nigdy użytku, szkodliwego dla Salomona... Nieprawda?
— Możesz pan być pewny...
— Więc ja panu wszystko powiem. — I o kogo panu dobrodziejowi idzie?
— O Jastrzębskiego...
„Pan Salomon” zdecydowany przed chwilą, zatrzymał się ponownie.
— Jastrzębski?... Zkąd pan znasz Jastrzębskiego?... Co pan od niego chcesz? — zapytał wreszcie żywo. — On dzisiaj o szóstej u mnie będzie...
— Robicie jaki interes?
— Tak... mamy robić.
W oczach „pana Salomona“ od chwili, kiedy się dowiedział o nazwisku osoby, o którą szło, widać było wachanie się. Zaczynało to niecierpliwić Onufrego.
— No, jakże?... mówisz pan?... pytał.
— Widzi pan dobrodziej...
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/364
Ta strona została uwierzytelniona.