wało milczenie. Były ajent policyjny położył na stole niewielki skórzany woreczek, a z niego wyjął całą plikę papierów.
Były tu różne karteczki i zwitki, książka do nabożeństwa o podartej okładce, wielka koperta zapieczętowana lakową pieczęcią i wiele innych papierów.
— Zaczynam — rzekł „Fryga“ — a mam dużo do wyjaśnienia...
Adwokat „Julek“ pochylił głowę na znak zgody.
— Ażeby zrozumieć wypadki, które obecnie rozwijają się w tak dziwny, czasem nawet nieprawdopodobny sposób przed naszemi oczyma — mówił były ajent policyjny, — należy się cofnąć dość daleko w przeszłość...
Przed laty dwudziestu kilku każdy warszawianin znał dobrze primadonnę baletu, pannę Polner. Była to skończona piękność, a przytem jej talent zwracał na nią powszechną uwagę. To też otaczali ją zawsze licznym rojem wielbiciele, którzy do stóp artystki pragnęli składać swe uczucia, kwiaty i... brylanty.
W ich zastępie wyróżniali się uporczywością szczególnie dwaj. Byli to: bogaty przemysłowiec Jan Szkłowicz i doktór Gustaw Molski. Prześladowali oni piękną artystkę na każdym prawie kroku swem uwielbieniem. Wkrótce zdołali osiągnąć, iż zostali jej przedstawieni.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/390
Ta strona została uwierzytelniona.