kich ewentualności, fortunę bliźniąt? Niech panowie osadzą z ręka na sercu...
— W samej rzeczy... — zaczął doktór Zerman.
Ale „Fryga“ nie pozwolił mu dokończyć.
— Przepraszam, istnieje jeszcze jeden wzgląd, i najważniejszy... Postąpiłem tak wprost ze względu na panów — dłonią wskazał Zermana i Stawinicza.
— Jak to?
— Panowie znali mniej lub więcej pana Jastrzębskiego... Zanim oddamy sądom dowody jego winy, chciałem, ażebyście panowie byli najpierw jego sędziami. Gdyby worek znalazł się w ręku policji, rzecz byłaby skończona. Gdy my go posiadamy, wiele rzeczy można zrobić jeszcze tak, ażeby ten, którego panowie niegdyś nazywali swoim przyjacielem, nie potrzebował przechodzić hańby wyroku sądowego, hańby, która ściągą zawsze plamę na rodzinę, na jego otoczenie, na tych, którzy z nim żyli...
W oczach Stawinicza było widać wzruszenie. Doktór Zerman chciał zacząć coś mówić, ale „Fryga“ znowu nie pozwolił mu.
— Dla tego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem. Chciałem, żebyście panowie sami najpierw zdecydowali, co i jak zrobić z bronią, którą mamy w ręku... tembardziej, że być może, iż ta broń nie będzie już w stanie przynieść żadnej korzyści temu, dla którego ją wynaleźliśmy...
Głos „Frygi“ brzmiał poważnie i smutno.
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/426
Ta strona została uwierzytelniona.