Jego słowa obudzały w umyśle adwokata „Julka“ jakieś niejasne, smutne przeczucie.
— Doprawdy, nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć... — rzekł.
Inni spoglądali także na ajenta policyjnego pytając.
— Chcę powiedzieć, że bardzo być może, iż lada chwila dowiemy się smutnej nowiny, która zmieni położenie całej sprawy... Nie chciałem jej pierwszy panom zwiastować, tembardziej, że nie jest to jeszcze nic pewnego. Ale teraz widzę, że należy się wytłumaczyć...
Adwokat z niepokojem spoglądał na „Frygę.“
— Czy panów nie zdziwiła — zapytał nagle ten ostatni — nieobecność na naszej konferencji panny Władysławy?...
— W samej rzeczy...
— Zawsze tak gorąco interesowała się sprawą.
— Może czuwa nad panną Jadwigą? — zapytał Stawinicz.
— O, nie... — odrzekł Zerman...
— Otóż trzeba panom wiedzieć, że dziś, zaledwo wysiadłszy z wagonu, spotkałem nieszczęśliwe dziewczę... Była blada i zapłakana. Powiedziała mi, że dano jej znać ze szpitala więziennego, iż ze Stefkiem jest bardzo, bardzo źle... Biegła do niego. Prosiła mnie, ażeby ją wytłomaczyć przed panami, jeżeli się spóźni wieczorem na konferencją. Obiecała zresztą, że, choćby najpóźniej, zajdzie, jeśli tylko nie będzie nic groźnego...
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/427
Ta strona została uwierzytelniona.