Wszyscy zaczynali rozumieć smutną doniosłość tej wiadomości.
— Nieobecność jej dotąd... a jest już blizko czwarta rano... dowodzi, że stan chłopca musi być... bardzo groźny...
— I co mu było rano? Czy nie mówiła? — pytał doktór Zerman.
— Podobno atak sercowy...
— Ach!... atak sercowy...
Przez chwilę panowało ciężkie milczenie.
— To też, proszę panów, sadzę, że mamy obowiązek, rozważając, co dalej robić, być przygotowanymi między innemi i na wypadek śmierci chłopca... A w takim razie czy opłaci się, czy wypada na nowo rozmazywać hańbę zbrodni przed sądami i plamić bez potrzeby nazwisko dotąd szanowane?...
Poważny, milczący Stawinicz zbliżył się do „Frygi“ i uścisnął mu dłoń.
— Przebacz pan — rzekł. — Zrobiłeś dobrze...
Doktór naśladował Władka.
Adwokat „Julek,“ który od paru chwil siedział przy stole, oparłszy głowę na rękach, podniósł się. Twarz jego była powleczona smutkiem.
— Ostatecznie — rzekł — trzeba powziąć decyzyą... Mamy przed sobą dwie ewentualności: nieszczęśliwy chłopiec będzie żył, albo nie będzie żył. Dowiemy się o tem jutro, a właściwie dziś rano... Co robić w każdym z tych wypadków?
Na pytanie odpowiedział „Fryga.“
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/428
Ta strona została uwierzytelniona.