znalazł Władkę... Argumenta kapłana szły z serca, były tak poczciwe i przekonywające, mięszały się wreszcie ze łzami, że chłopiec, ażeby oszczędzić starcowi przykrości, przyrzekł wszystko, co ten chciał.
Upłynęło parę dni. Stefek znów pojechał do Warszawy.
Choroba zdawała się nieuleczalną, a grunt charakteru chłopca, choć najpoczciwszy w świecie, nieskończenie lekki... Wrażenia przewijały się po nim, jak zmarszczki po tafli jeziora...
Księdza Andrzeja nie zdziwiło to zbytecznie. Smuciło tylko coraz ciężej...
— Nieszczęśliwe dziecko! — mówił.
Odtąd przez parę miesięcy aż do ostatecznej katastrofy trwał przykry dla chłopca stan rzeczy... Ksiądz Andrzej wzdychał tylko i szukał jakiego zajęcia dla Stefka, ażeby precz odciągnąć go od tej zgubnej namiętności... Stefek unikał wzroku kapłana i nocami wymykał się do Warszawy. Nie śmiał prosić teraz opiekuna o pieniądze. Ale za to złoty zegarek, który dostał przed paru laty na imieniny i parę innych cenniejszych rzeczy, znikło.
Pewnego razu, gdy pojechał do Warszawy po sprawunki ze stu kilkudziesięciu rublami, wrócił tegoż dnia, czerwony jak burak. Zaledwie zdołał wybełkotać, że... zgubił pieniądze.
— Nieszczęśliwe dziecko! — powtarzał ksiądz Andrzej.
Trzeba było położyć temu koniec.
To wszystko martwiło niewymownie kapłana; chudł i garbił się jeszcze bardziej... Czasami siedział długo
Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.