— Co robić? — mówił kapłan, całując go w gorącą głowę. Tak być musi... Nie może być inaczej!
Ostatecznie, ksiądz Andrzej naznaczył wyjazd za trzy dni...
Tego wieczoru Stefek zniknął z plebanji. Była to znów jedna z tych wycieczek do Warszawy, które tak smuciły opiekuna. Zresztą, był on pewny, że Stefek wróci i wyjedzie oznaczonego dnia.
— Szaleje! — mówił sam do siebie poczciwy kapłan, przerzucając wieczorem kartki brewjarza — zupełnie tak jak ojciec...
Była godzina siódma rano.
Przed gankiem probostwa w Bogowie zatrzymała się bryczka prazka. Wyskoczył z niej Stefek, zapłacił woźnicy, obejrzał się i wszedł w ganek. Był blady, na twarzy jego znać było niepokój i niewywczasowanie.
Plebanja zdawała się spać.
Na ganku, na którym często o tej porze, już po odprawieniu pierwszej mszy w cichym kościołku wiejskim, siadywał ksiądz Andrzej, tym razem nie było nikogo.